wtorek, 17 sierpnia 2010

Innocenty XI i leśny pustelnik

Zdarzyło się, że Innocenty XI spotkał leśnego pustelnika. Siedział ów człowiek pod wysokim, rozłożystym dębem, na którym zbudował niewielką chatkę z gałęzi i liści, poprzeplatał ją witkami wierzbowymi i nawet uszczelnił od góry korą i gliną. Dąb zastępujący pustelnikowi fundamenty rósł w głębi starożytnej puszczy nietkniętej przez lata stopą człowieczą. Zabrakło odkrywców gotowych zdobywać gęsto zarosłe drzewne dominium, gdyż o puszczy krążyły bajdy i legendy opisujące niebezpieczeństwa, jakie mogą spotkać zapuszczających się tam śmiałków. Podobno cesarz Wespazjan wysłał kiedyś cały legion by chronił budowniczych drogi, która miała prowadzić przez puszczę i cały ten legion wraz z robotnikami i niewolnikami przepadł.
Innocenty XI zapuścił się w te niegościnne rejony trochę przez przypadek a trochę z woli bożej. Przypadek sprawił, że zboczył z uczynnej, choć nieśmiało wijącej się przez dziką łąkę ścieżki i każdy obserwator obdarzony krytycznym materialistycznym poglądem na świat zaświadczyłby, że nie było żadnym zamiarem Innocentego tak zrobić. Ba, obserwator taki powiedziałby wręcz, że Innocenty zgubił się, gdy skręcił za przecudnym motylem, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie widział. Innocenty, czemu trudno się dziwić, postrzegał świat nieco inaczej. Uważał mianowicie, że skręcił ze ścieżki zgodnie z bożym zamysłem.
Gdy skręcał dzień dopiero przeciągał się po przebudzeniu. Słońce obdarzało świat owym jasnym, czystym, choć chłodnym światłem właściwym wczesnym porankom. Mogło nawet razić nieco i zmuszać do mrużenia oczu wędrowca kierującego się na wschód. Dlatego, gdy Innocenty XI tropem motyla wkroczył na terytorium puszczy aż zatrzymał się ze zdziwienia, zaskoczony i zachwycony odmienionym nagle światem.
Tonął w zieleni. Mocne a zuchwałe poranne światło znajdywało w sobie jeszcze dość sił, by przebijać się przez gęstą zasłonę liści. Zarażało się jednak od nich kolorem i do wnętrza puszczy docierało już wyłącznie zielone, jasnym i świetlistym rodzajem tego koloru. Innocentemu zdało się, że stanął na dnie morza. Jaśniało zielono powietrze jak zielona woda, zieleniły się i korony drzew i nawet ich pnie. Grube korzenie prężące się ponad ziemią wyglądały w oczach Innocentego jak koralowce, opadające liście jak drobne ryby, ptaki jak ryby większe.
Nawet nie zauważył, że wędrował w tym cudnym krajobrazie, aż światło zaczęło tracić na sile, gdy słońce wznosiło się po nieboskłonie i zamiast szturmować puszczę poprzez pnie drzew, świeciło od góry. Wciąż zachowywało zieleń, teraz jednak nie zalewało całej puszczy, ale przeświecało przez korony drzew jak przez witraże i tym razem Innocenty XI odniósł wrażenie, że znajduje się w katedrze o nieskończonej plątaninie naw i nieregularnych, acz łukowych sklepieniach upiększonych ruchomymi płaskorzeźbami konarów i liści. Ulegając igraszkom światła odnajdywał w nich wizerunki świętych, ilustracje przypowieści biblijnych a nawet metaforę raju w kojącym kołysaniu listnego nieboskłonu.
Aż wreszcie, sam nie wiedział jak, zawędrował na z trudem wytworzoną przez pustelnika polanę i pod dąb na jej środku i pod domek na nim. Znalazł tam pustelnika.
Przez chwilę przypatrywali się sobie – pustelnik zaskoczony, a Innocenty wyrwany nagle z wizji obecnością człowieka. Wreszcie pustelnik, przyjąwszy najwyraźniej rolę gospodarza, odezwał się jako pierwszy:
- No i przylazł jakiś!

Innocenty XI i niespodziewany towarzysz śniadania

Innocenty XI cieszył się miłym, słonecznym porankiem. Opierając dłonie na ziemi chłodnej jeszcze, ale jakże przyjemnie łagodzącej nocne lęki i echa wieczornych obaw, wpatrywał się w niebo i w młode jeszcze słonce na nim. Niespodziewanie ktoś odchrząknął za jego plecami i cokolwiek zachrypniętym głosem umelodyjnionym egzotycznym zaśpiewem zapytał, czy bardzo by mu przeszkadzało, gdyby prawdziwy sługa boży odprawił obok niego prawdziwą modlitwę do prawdziwego i jedynego Boga. Innocenty odparł bez zastanowienia, że oddawanie czci jedynemu i prawdziwemu Bogu nigdy mu nie przeszkadzało. Ba, że sam to właśnie robi i nie odważyłby się nikomu stawać na przeszkodzie w tak zacnym czynie. Głos odchrząknął na to z lekkim powątpiewaniem. Zaraz jednak rozłożony został na trawie niewielki dywan, na który prędko opadły kolana właściciela głosu, a za nim całe jego ciało. Wkrótce rozległa się mamrotana miarowo modlitwa w obcym języku, a czoło przybysza wędrowało w górę i w dół.
- Interesujące – odezwał się Innocenty, gdy nieznajomy – jak mu się wydawało – zakończył. - Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem twojej odwagi, nieznajomy. To chrześcijański kraj.
- Każdy kraj jest ziemią Pana – odparł przybysz. – Tylko część jej zamieszkują wciąż – ale już niedługo - niewierni oddający cześć bożkom i cielcom. 
Splunął znacząco ledwie skończył mówić. Przez grzeczność uczynił to jednak w stronę, po której Innocenty nie siedział. I zaraz też zaproponował papieżowi wspólny posiłek, na co ojciec duchowy chrześcijańskiego świata przystał z ochotą. Dołożył od siebie ciasto i pomidory, w jakie zaopatrzył się w wiosce odwiedzonej poprzedniego dnia oraz suszoną wołowinę. Do posiłku dołączono placki jęczmienne bardzo smakowicie doprawione, nieco baraniny oraz ser.
Śmiertelni wrogowie religijni zajadali ze smakiem te delicje (każdy posiłek smakuje wyjątkowo, gdy spożywa się go o świcie lub niedługo po nim) popijając je wodą z pobliskiego źródła. 
- Poganin – muzułmanin wskazał krzyż, jaki Innocenty nosił na piersi. – Wyglądasz mi na przyzwoitego człowieka, nieszczęsny niewierny. Gdybyś zechciał powtórzyć za mną trzykrotnie, że jest jeden tylko Bóg, a Mahomet jest jego prorokiem, zdołałbym uratować twoją duszę.
- Drażni cię mój krzyż, panie?
- To pogaństwo. Mienicie się sługami jedynego Boga, ale ubóstwiliście jego proroka Jezusa, modlicie się do obrazów i rzeźb a nawet do tego właśnie krzyża, za który, jak słyszałem gotowiście się choćby i dać posiekać. I choć pochwaliłbym takie oddanie wierze, to przecież za waszą stoi właśnie pogaństwo.
- Bo mamy obrazy i rzeźby i krzyże?
- Obrazy przedstawiające Boga obrażają go. Umniejszają, bo nie da się przecie zamknąć Boga w obrazie. Rzeźby świętych, do których się modlicie są jak pogańskie bożki. Wstyd mi za was. Czy prorok Jezus, którego pamięć obrażacie nazywając go imieniem boskim, modlił się do obrazów albo rzeźb jak ci podli Rzymianie, którzy przybili go do krzyża, za co smażą się teraz z pewnością w piekle?

Innocenty XI i mały diabeł

         Pewnego, słonecznego u swego zarania, kaprysiejącego jednak z wiekiem, dnia Innocenty XI utknął na szczycie góry, na którą wspinał się dość długo, bo dwa dni. Zagnała go tam potrzeba pogadania z czartem, który opanował ów wierzchołek i lubował się w strącaniu w przepaść dobrych chrześcijan opornych w oddawaniu mu pokłonu. Papież podchodzący do cudów i niezwykłości z wyjątkową jak na żyjących w tamtych czasach ostrożnością żywił przekonanie, że „czart” okaże się w istocie zdradziecką ścieżką prowadzącą do nikąd, spiskiem ukształtowania terenu i paskudnie zmiennej pogody, w ostateczności zaś szalonym zbójnikiem czyhającym na ofiary w miejscu tak odludnym, że dokonującym zbrodni najpewniej wyłącznie z miłości do występku. Innocenty XI nie mógł jednak odmówić owieczkom, które na wieść o przybyciu w ich okolice papieża zebrały się tłumnie wiwatując i śpiewając, a także pojąc i karmiąc strudzonego wędrowca. Tylko lokalny proboszcz patrzył na papieża trochę za bardzo spode łba jak na wymagania etykiety. Wobec radości parafian nie odważył się jednak zgłosić protestu. Zresztą, jako lokalny kapłan zdawał sobie sprawę, że przy panującej obecnie mnogości papieży należy cieszyć się z tego, że ten, który akurat się przyplątał przybywa z bożym imieniem na ustach, a nie armią pustoszącą okolicę. 
Innocenty bardziej niż proboszczową niechęcią, przejął się życzliwością prostaczków. Z doświadczenia wiedział, że ludzka miłość poprzedza zwykle ludzkie oczekiwania. Te zaś wyrażane tłumnie stają się prędko wymogami, a wręcz poleceniami. Gdy więc proboszcz oznajmił, że najzacniejsi mieszkańcy Peterre mają z papieżem do pogadania, Innocenty XI udzielił im czym prędzej audiencji nie spodziewając się po niej niczego dobrego.
Przepraszając Zbawiciela za swą pychę przyjął ich w miejscu uświęconym przybyciem Pana na łez padół, to jest w stajence. Przypatrywała mu się tam chuda krowa ledwie co sprowadzona z namiastki łąki wobec nieżyczliwego załamania pogody. Krowie towarzyszyły dwie ciekawskie kozy oraz pięć zgodnie z naturą swego gatunku filozoficznie nastawionych do życia owiec.
Peterre stać było na pięciu najzacniejszych mieszkańców, co dobrze świadczyłoby o niewielkiej przecież wiosce, gdyby rychło nie okazało się, że na delegację zebrali się seniorzy z sześciu okolicznych siół pasterskich. Dokonawszy prędkich obliczeń uznał Innocenty, że w takim razie dwie wioski musiały dzielić się jednym tylko wyjątkowo zacnym przedstawicielem, co nie wróżyło im najlepiej, gdyby Stwórca zdecydował się powtórzyć eksperyment z Sodomą i Gomorą. Szybko jednak okazało się, że przedstawiciela szóstej wioski usunięto z delegacji, by nie wyrażała ona, choćby w przybliżony sposób, liczby diabelskiej.
Początkowo zacni starcy – żaden z nich nie miał mniej niż siedemdziesiąt wiosen, który to wiek nie należał do częstych wśród wieśniaków, tu jednak, w górach najwyraźniej ludzie żyli nieco dłużej, zapewne dzięki diecie i cudownym właściwościom rześkiego powietrza – milczeli zawstydzeni łaską, jaka na nich spłynęła. Innocenty spróbował ośmielić ich życzliwym uśmiechem, osiągnął jednak efekt przeciwny do zamierzonego, w okolicach Peterre nie uśmiechał się bowiem nikt, toteż dziwaczny wyraz wyszczerzonych zębów przybysze uznali za niepokojący i cofnęli się – pozostając na kolanach, na które padli ledwie przestąpili próg - o krok, wykonując gorączkowo znak krzyża i szepcząc pogańskie zaklęcia odziedziczone po pradziadach. Zrozumiawszy prędko, tak dzięki rozumności, jak i doświadczeniu, swój błąd, Innocenty przestał się uśmiechać. Przyjął postawę posępną i surową, jaką podpatrzył u proboszcza, oraz minę tyleż zbolałą, co natchnioną – wyraźnie wskazującą, że kontaktowanie się z Bogiem to nie przelewki.
To ośmieliło delegatów. Zaczęli szturchać się, początku ostrożnie, z każdym ciosem łokcia coraz zuchwalej i mocniej, szeptać coś między sobą. Widząc, że trudno im dojść do zgody, a spotkanie zmierza coraz wyraźniej ku bójce pomiędzy najzacniejszymi mieszkańcami okolic, którzy rozpatrując problem starszeństwa odkrywali coraz to i nowe zadawnione zwady, Innocenty XI przejął inicjatywę, pobłogosławił ich wszystkich na powitanie, co skutecznie uśmierzyło spory, jako, że wieśniacy błogosławieństwa traktowali tak, jak wszelkie inne czary – jako działanie potężnej mocy, gotowej pomóc im wprawdzie ale i zdolnej zniszczyć ich, gdyby ośmielili się postąpić inaczej, niżby sobie życzyła. Gdy więc zamilkli, Innocenty XI zapytał ich, z czym przychodzą.
Opowieści, którymi go zarzucili starczyłoby chorągwi Szeherezad dla armii szachów, czy też sułtanów. Szczęśliwie Innocenty został obdarzony przez Pana darem rozumienia nie tylko języków, ale i odnajdywania właściwych tropów w najbardziej nawet splątanych wywodach. Swego czasu dar ów sprawił, że młodemu Innocentemu, noszącemu wówczas inne, mniej święte, imię wróżono wielką karierę. Później przyczynił mu on wiele kłopotów, ostatecznie jednak wyniósł go na tron papieski, co dowodziło tylko, że niezbadane są ścieżki Pańskie. Rozpoznanie problemu, z którym przybyli doń szacowni obywatele, przyszło mu zatem bez trudu.
- A zatem na szczycie tej góry mieszka zły? – wtrącił się gdy najzacniejsi obywatele próbowali ustalić stopień pokrewieństwa między sobą w trzydziestym pokoleniu wstecz.
- O czasów cesarza Hadriana – odpowiedzieli chóralnie.
- Dobrze więc – oznajmił. – Wejdę na górę i jeśli go spotkam, to przepędzę. A zajmie mi to nieco ponad trzy dni.
Rozwiązać sprawy w trzy dni, a zatem w czasie, jaki zarezerwował dla siebie Zbawiciel, Innocenty XI żadną miarą by się nie odważył.
I tak właśnie doszło do tego, że dotarł na szczyt, gdzie szybko zorientował się, iż szybko zeń nie zejdzie. Ledwie kilkanaście metrów pod nim bowiem zaległy ciężkie, sine chmury by po krótkiej mrukliwej naradzie rozpocząć bombardowanie dolin gradem i piorunami. Człowiek święty mógłby wprawdzie zaufać Panu. Innocenty XI w swojej skromności uznał jednak, że nie ma co wystawiać Stwórcy ani własnej świętości na próbę, tym bardziej, że nad szczytem świeciło przyjemnie słońce, a i obserwowana z góry burza tworzyła widowisko przecudne.
Usiadł więc na w miarę płaskim głazie, poświęciwszy go uprzednio. Wydobył z tobołka chleb i ser, jakimi obdarowali go mieszkańcy Peterre i jadł je ze smakiem przepijając wodą w oczekiwaniu na koniec burzy, bądź nadejście złego, gdyby się jednak jakiś znalazł.
Ku zaskoczeniu papieża zły istotnie objawił się jeszcze nim Innocenty zakończył skromny posiłek. Wyskoczył znikąd i zaczął jak szalony biegać wokół papieża śmiejąc się i wyprężając obscenicznie. Czarny i zarośnięty, z gębą ni to dzika ni kozicy, goły z czerwonym zadkiem i wielkim kutasem zwisającym do ziemi i obijającym się najpewniej boleśnie po kamieniach ganiał goły aż zmęczył się i usiadł naprzeciw nie zwracającego nań uwagi papieża, by zacząć go kusić. Ileż się czart nagadał, czego nie naobiecywał, by przyciągnąć uwagę papieską! Wszystko na nic. Innocenty żuł ser i milczał. Przychodziło mu to o tyle łatwo, że zacni mieszkańcy Peterre obdarowali go najwyraźniej serem mogącym służyć tak napełnieniu żołądka, jak i w razie potrzeby roztrzaskaniu łba czy to czartowi, czy jakiemu zbójnikowi. Przeżuwanie takiego smakołyku wymagało wielkiej uwagi, ostrożności i zaangażowania. Toteż czart starał się, prawdę mówiąc nadaremno. Dostrzegł to wreszcie i zawołał:
- Milczysz wzgardliwie księżulku, jak ten twój Zbawiciel, co? Takiś mocny?
Pychy bał się Innocenty XI jak żadnego innego grzechu. Zastanowił się więc jak zareagować, przełknął kawałek sera i by nie obrazić Zbawiciela większą ponad Jego wytrwałością, odpowiedział czartowi:
- A bo mi bajaki jakieś prawisz. Głupoty same.
- Jakie bajaki? – zaperzył się czart. – Jakie Bzury! Wszystko ci dam!
Tu machnął ręką ku dolinom.
Innocenty zerknął za czarcim gestem, dostrzegł jednak tylko sine chmury i przebłyski błyskawic.
- A czemu miałoby mi na tym zależeć? – zapytał.
- No… Bo to wszystko! – odparł po chwili zastanowienia czart, nieprzyzwyczajony by ktokolwiek, poza być może owcami, zadawał mu równie filozoficzne pytania. – Dobrze jest mieć wszystko, nie?
- Same problemy – nie zgodził się Innocenty. – Wiesz, czarcie – pozwolisz, że będę się tak do ciebie zwracał – widziałem kiedyś świętego papieża Klemensa. Ciężko chyba wskazać innego człowieka, który miałby wszystko, chyba, żeby świętego papieża Bonifacego, ale jego nie widziałem. Ileż oni mają kłopotu! Ani chwili z całego dnia im nie starczy, by cicho pochwalić Pana, bo ciągle ktoś czegoś od nich chce. A to podpisu, a to awansu dla kuzyna, a to błogosławieństwa dla siebie, albo przekleństwa do sąsiada. Posłańcy królów namawiają ich do potępień krewnych, krewni do wsparcia działań przeciw królom. Po co mi to?
- To może dałbym ci nic? – zagrał chytrze czart.
- Tego też od ciebie nie chcę – pokręcił głową Innocenty odgryzając z niemałym trudem kolejny kawałek sera. – Ja sobie tu posiedzę, pojem, pooddycham tym cudnym powietrzem. A ty naciesz się tymi widokami, bo jak zjem, poświęcę górę i będziesz sobie musiał z niej pójść.
- To może ja cię z tej góry zrzucę? – zagroził czart prężąc się złowieszczo i błyskając zębiskami.